eh, te tureckie podróbki

Nie to żebym była rasistką, po prostu jakoś nie przepadam za Turkami... W sensie w powieściach Pamuka to wszystko jest tak niesamowite (jak w "Muzeum Niewinności" na przykład), ale potem, gdy moim szefem był Turek, okazało sie to bardzo męczące. No nie wyobrażam sobie siebie w Turcji, ani jeszcze więcej Turcji w Europie (aczkolwiek kebeb w Berlinie- mistrz!)...
Dziś jednak dałam się skusić. Wracałam "turecką" ulicą i mijałam niedawno otwartą cukiernię, z witryny której "merhaba! bana yemek!" wołały do mnie kawowe beziki... Jako, ze poza jednym bandyckim napadem na pudełko eklerów, nie jem tu wcale słodyczy - stwierdziłam, ze coś mi się w końcu od życia należy! Po długim namyśle (ku irytacji tureckich sprzedawczyń) zdecydowałam się jednak nie na baklawę (szczerze to nie przepadam... po złych doświadczeniach, gdy w przypływie jakiegoś mrocznego szaleństwa zafundowałam sobie rzeczoną na Dworcu Centralnym).
Wybrałam coś, co wyglądało jak jakiś rodzaj creme brulee. Miseczka. Na górze skorupka z karmelu. Trach! i łyżeczka ląduje w środku. A tam mega mega gęsty... ryż na mleku :) Wykończą nas te tureckie podróbki!

PS Ale było tak smaczne, że zdjęcia się nie zdążyło zrobić... :)

najprawdziwsze trzęsienie ziemi

Każdy ma jakąś listę rzeczy, o których niby wie, że nie chce żeby go kiedykolwiek spotkały, a z drugiej strony jest w nich coś fascynującego. Albo może raczej tylko ja mam taką listę? To chyba bardziej prawdopodobne... Anyway! Trzęsienie ziemi przeżyte. Trzęsionko raczej. Minuta, wszystko się zakołysało: ściany, meble, kryształowe żyrandole. I spokój. Tylko serce mimowolnie zaczęło bić zbyt szybko i ciśnienie skoczyło.
Kilka słów w języku angielskim tu.

zdjęcia starego Batumi

Ponieważ ciemne chmury i deszcze niespokojne nad Batumi, aparat w serwisie i ogólny zastój, to kilka zdjęć (wszystkie na picasaweb) z czasów, gdy stylówę wyznaczał rewolwer i melonik lub parasolka, stare koronki i arszenik :)












Zdjęcia zostały w większości wykonane między 1909 a 1915 rokiem.

lazy sunday

Lazy sunday... jak codzień. Za pomocą "kozy", czyli wołającego o pomstę do bogów wszelkiego żelastwa, rozpadającego się forda, dostałam się na jedno ze wzgórz okalających miasto (tuż nad słynny "hollywoodzki" napis BATUMI). A tam - jak na zdjęciach!*:










*) zdjęcia z telefonu niestety, bo aparat ciągle bez obiektywu uszkodzonego w czasie Bedoby...

winiarnia

Koncept z winiarni wymagający implementacji do Polszy. 




Wszystko ładnie - bardzo przytulne wnętrze, przemiły pan właściciel, rzędy butelek z zaprzyjaźnionej winnicy. Oraz... dwa wielkie metalowe zbiorniki, z których wino zakupuje się na litry (standardem jest "czwórka") od 1,5  do 4 lari za litr (1,7 - 7 zł). Można? Można.


hinkali

Z cyklu "czama czama" (czyli: jedz, jedz po gruzińsku) hinkali.

Sprawa zdawałoby się prosta: gruzińska wariacja na temat pieroga z mięsem. Ale! Raz: ciasto bardziej zwięzłe, lecz nie twarde, nie podlegające rozgotowaniu. Dwa: kształt - no widać, że nie pierogowy. Raczej sakiewka, z nadzieniem w środku; obowiązkowo nieparzysta liczba zakładek, najlepiej 19. Trzy: farsz - mięso z "trawami" i cebulką. Cztery: technika jedzenia - paluchami; najpierw wygryza się dziurę w cieście i wydając, nieuchodzące kulturalnym ludziom dźwięki, wysysa się sos ze środka, potem je się resztę. Pięć: z czym? Obowiązkowo z wódką (więc w dzbanku na trzecim planie nie ma wody Borjomi...)

wilgoć wszędzie

Jedzie człowiek na południe, tak podekscytowany faktem, że od prawie roku temperatura nie spadła tu poniżej zera, że traci zdolność logicznego myślenia. Muszę przyznać, ze spakowałam się kompletnie bez sensu, bez refleksji nad panującymi tu realiami... Jest cieplej niż w Polsce - to fakt (zresztą o to o tej porze roku raczej nie trudno...). Ale i tak marznę. 
Dlaczego? Bo Batumi leży nad morzem i panuje tu koszmarna wilgotność powietrza... A jako, że z zasady pogardzam gore-tex'ową odzieżą i takowej nie posiadam, to jest słabo. Mądrość pokoleń, że wełniane swetruchy i skarpety też dają radę przy takiej aurze, również objawiła mi się za późno... 

Niko Pirosmani (1862-1918)

Uwielbiam barwne historie z życia artystów, zgodnie z zasadą "tęsknię za czasami w których  nigdy nie żyłam". Do kanonu ludzi obytych należą dykteryjki o Van Gogh'u, impresjonistach czy Warholu. Wiadomo. Dziś mały smaczek stąd.
Niko Pirosmani, najbardziej znany i najcenniejszy dziś malarz gruziński. Prymitywista. Przyzwoita jego biografia jest na stronie mu poświęconej www.pirosmani.org. Ale nie mówi o jednej niezwykle istotnej kwestii...Pirosmani był prymitywistą, malarzem-samoukiem, większość jego prac do po prostu szyldy restauracji i sklepów. Całe życie spędził tak naprawdę w mniejszej lub większej biedzie. Ok. roku 1905 poznał, przebywającą w Tbilisi, francuską aktorkę i tancerkę Margaritę, w której zakochał się bez pamięci.

Do tego stopnia, że sprzedał cały swój dobytek, łącznie ze wszystkimi obrazami, farbami, pędzlami etc. i za te pieniądze kupił, jak opisywali to świadkowie "morze czerwonych róż". Niewiele to jednak dało, bo Margarita zdecydowała się wrócić do Paryża. A Niko, który już nigdy się po tym ciosie nie pozbierał, zmarł samotny i opuszczony w jakimś przytułku dla ubogich, i wbrew temu co podaje Wikipedia, nie jest nawet  znane miejsce jego pochówku.
Dziś PIROSMANI to marka, która sprzeda absolutnie wszystko: kogo na to stać, stara się by reprodukcje jego obrazów kojarzyły się z jego firmą, a dwie duże jego kolekcje można zobaczyć w muzeum narodowym w Tbilisi praz m.in. moskiewskim i nowojorskim muzeum sztuki współczesnej.

gruzińska język - trudna język

Czuję się jak Murzynek Bambo z wierszyka Juliana Tuwima. Choć staram się pilnie ćwiczyć gruzińskie literki i podstawowe zwroty, to efekty są raczej mizerne. Cóż, w pewnym wieku następuje stopniowe zwapnienie mózgu, człowiek przestaje tak łatwo przyswajać wiedzę, ale nie myślałam że to JUŻ! Więc jest ciężko, pierwszy raz w życiu trafiłam do miejsca, w którym mam ogromne problemy by jakkolwiek się dogadać...
Na szczęście język kuchni jest bardziej uniwersalny, więc mam też drugi zeszyt na przepisy! I też pilnie notuję!!! :)

rok królika

Dziś jest wg kalendarza prawosławnych ostatni dzień starego roku, czyli tzw. "sylwester". Daruję sobie historie o tym, ile będę jeść (bo wiadomo) i ile gruzińskiego wina musującego się poleje (bo też wiadomo). Tylko nadmienię o małej ciekawostce etnograficznej.
Ogólnie w Gruzji jest bardzo niewielka liczba ludzi "obojętnych religijnie", tzn. wierzących a niepraktykujących w żaden sformalizowany sposób. Jest grupa niewierzących. Ale przeważająca większość jest jednak religijna, w tym sesnie że uczestniczy w obrzędach religijnych w cerkwiach, pości etc. Jest to NIEPORÓWNYWALNIE głębsze zaangażowanie religijne  niż w Polsce. A z drugiej strony nawet ludzie bardzo religijni są niesamowicie przesądni, wierzą we wróżby i horoskopy. Przykładem jest kompletna KRÓLICZO-KOCIA mania jaka opanowała Batumi ok. 25go grudnia i trzyma do dziś! Jak się dowiedziałam (bo się nie interesuję) w roku 2011 wg kalendarza juliańskiego/gregoriańskiego przypada przejście z roku Tygrysa (Kota) do roku Królika. I wszyscy kompletnie oszaleli na punkcie królików! Dzieciaki biegają z migającymi led'owymi uszami przyczepionymi do opasek na głowach, na bulwarze można kupić balony tylko w kształcie głowy królika, breloczki-króliki, portfele-króliki, ciasteczka-króliki i oczywiście niezbędny w każdym domu KALENDARZ, a jakże!, z królikiem i zwykle małym kociakiem z braku tygrysa. Jak to mówią: "chińczyzna trzyma się mocno" :)))

dlaczego nienawidzę supermarketów?

Parametry wymyślane przez ekono-socjo-psycho-urbanistów dla określenia parametrów zadowolenie z miejsca zamieszkania zawsze są niezwykle idiotyczne. Jak wiadomo "wielkomiejskość" (która dla mnie jest wprost proporcjonalna do zadowolenia z przebywania w danym mieście) mierzymy tylko dwoma, ale za to NIEZAWODNYMI, parametrami: jakością kebabu oraz skalą miejskiego targowiska z jedzeniem zwanego bazarkiem. Jeśli Batumi oceniać przez pryzmat tego drugiego parametru, to jest absolutnie fantastycznym miejscem do życia! Bazar z żywnością mieści się w dużej dwupiętrowej hali, pochodzącej zapewne z lat 70. Cały dół zajmują: owoce i warzywa, kasze, mąki, kiszonki oraz stoiska rzeźnickie, natomiast górę sery, tradycyjne słodycze, tradycyjne wędliny i drób.
Zdecydowanie nie jest to miejsce dla osób wychowanych w kulcie chloru, lodówek oraz aseptycznych woreczków jednorazowych. Jest to TARG. 



Produkty spożywcze leżą na stołach (a nie w lodówkach czy chłodziarkach): rzędy przeróżnych miejscowych serów, świeżego solonego masła w drewnianych wiadrach, niezliczonych rodzajów twarogów, serów wędzonych, krowich, kozich... Czego dusza zapragnie! Ogólnie serowarstwo gruzińskie jest typowo pasterskie, więc nie ma tu serów typu holenderskiego, czyli po prostu dojrzewających serów żółtych (zapomniałam już jak smakuje kanapka z goudą!). Sery, które tu się wytwarza, to rodzina serów, które mnie najbardziej kojarzą się z oscypkiem: wędzonym i surowym, sporządzane z różnych proporcji mleka krowiego i koziego, słone jak feta lub całkiem delikatne. Poza tym twarogi: od całkiem "europejskich" po tak "miejscowe", że gdy spróbowałam jednego zrobiłam się lekko zielona - smakował jak coś co w międzywojniu nazywano serem zgliwiałym... Fuj!!!





W ogóle cała ta bazarowa czereda jest  zżyta - przekrzykują się non stop, śmieją się, jedzą, piją koniak, palą papierosy razem. Takie zachowanie obowiązuje też wobec klientów: są niezwykle serdeczni, ale każde nawet króciutkie zatrzymanie się przy stoisku skutkuje milionem pytań "czego potrzeba? co zapakować? co dołożyć? etc", ale za to wszystkiego można spróbować, pomarudzić, długo wybierać. O ile oczywiście opanuje się zawrót głowy na widok tej masy kolorów, smaków, faktur i zapachów.









Kompletnym novum dla mnie są tradycyjne gruzińskie słodkości: nie są one oparte na czekoladzie, tylko na orzechach i owocach. Absolutną podstawą, jeśli chodzi o orientowanie się w gruzińskich specjałach, jest czurczchela, czyli orzechy (włoskie, laskowe) nawleczone na nitkę i moczone w soku z winogron zagęszczonym mąką. Tworzy to piękne i pyszne warkocze. Drugim mega odkryciem jest t'hlapi, czyli... hmmm... jakby to opisać: suszone owoce namacza się, miksuje, masę rozwałkowuje i robi się z niej taki owocowy papier :)




Więc ogłaszam: nienawidzę supermarketów! Nieznoszę tego, że muszą tam pracować smutni ludzie, którzy nic nie wiedzą o jedzeniu! Nienawidzę tego, że muszę kupować jedzenie wysokoprzetworzone, od którego się tyje (tu jem non stop, ryj mi się nie zamyka a nie przytyłam nawet kilagrama, a nie prowadzę nazbyt aktywnego stylu życia)! Nienawidzę sztucznego chleba, bladych pomidorów, ogólnej polskiej ignorancji w stosunku do warzyw, tego że przyprawy mogę kupić tylko od jakiegoś kamisa i że zimą nie ma nic świeżego! Hala Targowa to pokazówa dla turystów, gdzie wszystko jest w horrendalnych cenach, a pochodzi od tych samych przemysłowych dostawców, którzy obsługują supermarkety. ZERO NA ŚMIECIOWE JEDZENIE!!!